Ze wstydem przyznaję, że posty piszę "w biegu". Nie przykładam się za bardzo do tekstów. Wrzucam zdjęcie, piszę parę zdań. Ot,blog to takie moje miejsce, w którym mam zdjęcia wydzierganych przez siebie rzeczy. Posty powstają od ręki, bez jakiejkolwiek korekty (co ze wstydem przyznaję).
Pogodziłam się już dawno z brakiem pięknych sesji zdjęciowych, dzięki którym taką przyjemność sprawia mi zaglądanie do blogów innych dziewiarek.
Zakładając bloga chciałam mieć coś na kształt kroniki dziewiarskiej. Miejsca, do którego za czas jakiś mogłabym zerknąć i przypomnieć sobie co i kiedy wydłubałam.
Zdecydowanie ten cel został osiągnięty.
Trochę się co prawda ta część kronikarska rozrosła, głównie za sprawą moich Sierściuchów i pięknej Irlandii, do której przyleciałam przed dwoma laty i od tamtej pory latam na trasie Irlandia-Polska przynajmniej kilka razy w roku.
Przede wszystkim jednak koncentruję się na wydłubanych przez siebie rzeczach.
Jakoś tak mi ostatnio ciągle pod górkę z tym dzierganiem...
Wrzucam zdjęcia. To bluzka, którą robię dla siebie.
Kolor chyba nie jest moim ukochanym i nigdy bym sobie nie zrobiła zapasu tej bawełny (Safran Drops) gdyby nie wzorzysta spódnica maxi kupiona niedawno.
Potrzebowałam czegoś w kolorze pasującym bardziej niż biel lnianej koszuli :)
Same wiecie, każdy pretekst jest dobry aby dokonać zakupu nowej włóczki.
Szczególnie podczas wyprzedaży...
Powstał z tej bawełny również kocyk dla maluszka, który czeka na kilka zdjęć.
Troszkę jeszcze poczeka.
Pogoda jest co prawda znakomita ale...
No właśnie. Tu wracamy do początku wpisu i tego, że po wstępie "co się dzieje?" zrobiłam przerwę na głębszy oddech. Zastanawiam się po prostu czemu człowiek czasami siada i pisze coś, co dotyczy zupełnie innych kwestii niż dziewiarskie?
Dziewiarsko to się u mnie dzieje na poziomie paru oczek dziennie właśnie dlatego, że dzieje się "niedziewiarsko".
Zdjęcia szydełkowej bluzki (w praktyce to chyba będzie karczek zrobiony przy użyciu szydełka i dół na drutach) powstały dokładnie przed tygodniem.
Niewiarygodnie paskudnych było tych parę dni, które upłynęły od śniadania na mieście, podczas którego pijąc kawę i pogryzając scones z malinami i białą czekoladą pomyślałam sobie, że chyba mi dość nudno.
Pomyślałam. Stało się. Leniwie popijałam kawę czekając na Małżona i trochę krzywiąc się w duchu na swoją niemrawość. Myśl pojawiła się nagle, znikąd a ja zamiast natychmiast się z nią rozprawić, pozwoliłam aby rozkręciła się na dobre w mojej głowie i ściągnęła jakieś wredne licho. Licho pochichotało sobie i postanowiło, że pomoże mi rozprawić się z moją nudą.
Od niedzieli mój Małżon przebywa cały czas poza domem. Leży w tutejszym szpitalu z ostrym zapaleniem trzustki. Codzienne wizyty rano i wieczorem przerywane bieganiną z Sierściuchami, praniem ręczników i ciuchów oraz dostarczaniem na oddział rzeczy z licznej listy przedmiotów niezbędnych, pozwoliły mi odzyskać równowagę i właściwą perspektywę, z której powinnam patrzeć na świat...
Małżonowi ciut lepiej. Odpięli go w każdym razie od pompy z morfiną i pozwalają nawet na szaleństwo kąpieli (co prawda z okablowaniem i stojakiem z butlą tlenową) i picia wody w sposób tradycyjny (nie wpompowują już w niego kroplówek jednej za drugą).
Trzymajcie kciuki za dalsze zdrowienie. Może będę mogła zająć się czymś jeszcze poza walką ze strachem i dokończę jakiś udzierg z listy "do zrobienia/wykończenia/zblokowania".
Póki co - karczek letniej bluzki.